Używamy Cookies w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników.
Dalesze korzystanie z tego serwisu oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Dowiedz się więcej o naszej polityce prywatności

Zamknij

18 - 29/06/2021

Spotkanie z Adamem Michnikiem w ramach Malta Festival Poznań 2018, fot. Maciej Zakrzewski
GaleriaSpotkanie z Adamem Michnikiem w ramach Malta Festival Poznań 2018, fot. Maciej Zakrzewski

Krytyk profesjonalista potrafi opisać miejsce wiersza w tradycji literackiej, jego wewnętrzną strukturę, jego ukrytą muzykę. I pewnie tak tylko czytać wiersze należy. A jednak my, profani, amatorzy, czytelnicy nieprofesjonalni, sięgamy po wiersze, wkładamy weń własne pytania, lęki, modlitwy, rozmawiamy z wierszem tak samo jak z przyjacielem, utworem muzycznym, obrazem w galerii. Nasze notatki, skreślone potem nieporadną ręką, nie są z pewnością komentarzem do wiersza. Są jednak komentarzem do zdarzeń naszego czasu; są informacją o sposobach lektury tego wiersza; o czytelnikach prostaczkach i ich sekretnych dialogach z Poetą. Taki sens mają niniejsze uwagi o wierszach Ryszarda Krynickiego.

I
Pisano często o polemice Krynickiego ze „światem gazety”. Dlaczego pisał o gazecie? Dlaczego szydził z dziennika telewizyjnego? Bowiem świat, w którym żyliśmy, był skodyfikowany przez swój propagandowy obraz: oficjalny zapis był rodzajem ramy obowiązkowej. Słowa i zaklęcia przylegały do rzeczywistości, oblepiały ją, określały jej kształt. Życie było oblepione gazetą, ukryte w jej wnętrzu – język płacht gazetowych skrywał prawdę życia. Krynicki – obok Barańczaka, Zagajewskiego i kilku innych jeszcze – przegryzał się przez te zwały gazetowego papieru drukowanego kłamstwem. Tak rozumiem sens jego wysiłku: odkrycie i nazywanie rzeczy prawdziwym słowem; wyzwolenie własnej wrażliwości przez poddanie języka kłamstw rytualnych próbie języka własnego, przez brutalną, choć ironiczną konfrontację obu języków. Przyjrzyjmy się spotkaniu dwóch języków, dwóch światów:

W tym samym czasie, kiedy przodujące zwierzęta
z pokazowego gospodarstwa rolnego
oglądały wycieczkę naszych wybitnych twórców,
zaprzyjaźnione obłoki naruszały obszar powietrzny
naszego nowego świata,
w tym samym czasie, kiedy na całym świecie
naszej planety Fantasmagorii zaczynało się odprężenie,
artyści plastycy pracowicie, w godzinach i nadgodzinach,
zamalowywali stare szyldy
a napięta jak policzki Buddy skóra starego świata
rozluźniała się: granice wielkich mocarstw szukały
swojego miejsca,
narody południa budziły się o północy
i mówiły jak przez sen nowymi językami,

w tym czasie, kiedy wszystko było możliwe,
wielka stacja zagłuszająca tłumiła sygnały
zaginionych cywilizacji,
syrena karetki pogotowia
przecinała miasto na dwie nieprzystające części,
w tym samym czasie na parapet mojego okna,
które było jedynie przenośnią
spadła kropla deszczu
i znikła jak niezidentyfikowany obiekt latający
a ja nadaremnie usiłowałem wytłumaczyć ocalałej załodze
na czym polega odmienność naszego wzroku,
słuchu, dotyku, smaku i powonienia
(Odprężenie)

II
Zważmy: poeta znalazł odpowiedź na pytanie dlań podstawowe. To chcieliśmy wiedzieć: „na czym polega odmienność naszego wzroku, słuchu, dotyku, smaku i powonienia”.

Skąd się brała zdolność do przeprowadzenia tej analizy? Przecież czas temu raczej nie sprzyjał. Te późne lata sześćdziesiąte, koniec la belle époque mojego pokolenia, czas eksperymentów artystycznych i politycznych, rewolucji kulturalnej w Chinach i rewolucyjnej retoryki paryskich goszystów, praskiej wiosny i protestu studenckiego w Polsce, który zakończył się antyinteligencką i antysemicką kampanią nienawiści. „I naprawdę nie wiedzieliby” – napisał po latach Ryszard Krynicki o tym czasie naszej edukacji niesentymentalnej. I naprawdę nie wiedzieliśmy jeszcze, że okrucieństwo, nienawiść, bezwzględne kłamstwa to nie są po prostu kategorie czasów prehistorycznych, czyli epoki Hitlera i Stalina. To wszystko, to nienawistne kłamstwo dopadło nas na dziedzińcach polskich uniwersytetów i na ulicach polskich miast, wyposażone w gumowe pałki i w ohydę prasowej plwociny. Te pałki podziałały – jakże były pożyteczne wychowawczo! Gazety zaś zaczęliśmy podpalać, skandując: „Prasa kłamie”. I tak już zostało: pamięć gazetowego kłamstwa wyposażonego w argument policyjnej pałki. Wtedy zrozumieliśmy intymną więź przemocy i kłamstwa. Pałki i gazety pozbawiły nas resztek iluzji. Straciliśmy złudzenia i porzuciliśmy naiwną nadzieję młodości. Pozostały nam obrazy: interwencji w Czechosłowacji, wojska strzelającego do ludzi w grudniu 1970, naszych przyjaciół emigrujących i naszych przyjaciół uginających karki. Rozpoczęliśmy nową edukację: jak żyć w beznadziejności?

III
Bo przecież trzeba było żyć. To znaczy myśleć i kochać, cierpieć i umierać.

nagi, obudziłem się nagle w kolejce po chleb,
nagle nagi w kościele na lekcji religii,
w czwartej klasie na lekcji o kulistej ziemi,

obudziłem się nagle na nieznanym dworcu,
obudziłem się nagle, żeby błądzić?

iść
(***)

Podejmować podróż. Iść. To była jedyna rada, gdyż pisze Krynicki – „do mojego domu wtargnięto jakby był domem publicznym”. Dokąd iść?

zorze, świty, tajemne znaki,
podróż jak czytanie obcojęzycznej książki
o znanych miejscach,
na nieliczbowanej stronie świata zbudzony w bezsennym śnie
czytam tę podróż od końca w nieznanym języku
(***)


Zatem miłość. Ale miłość zmieszana z cierpieniem, z bólem, z umieraniem. Jakby granica między jawą i snem, życiem i śmiercią została zatarta, bo tak tylko można to, co pośmiertne, przywrócić życiu, a samą śmierć – jeśli nie obłaskawić, to choćby oswoić. Poezja stawała się relacją z pośmiertnej podróży Ryszarda Krynickiego.

Pewnego pięknego poranka
także i ty możesz nagle wyjść z domu,
aby doń nigdy nie powrócić
z domu, którego nigdy nie miałeś.
(Podróż pośmiertna [III])

Tak brzmiała przestroga bezdomnego i wyklętego Poety, ale też proroctwo. W świecie, który chciał uchodzić za doskonale zorganizowany; w świecie otoczonym kordonami służb specjalnych i drutów kolczastych, gdzie ludzie zapadali na duchową klaustrofobię, Poeta otwierał wielką przestrzeń wolności. Sny nasze – prawdę napisał Zbigniew Herbert – najdłużej opierały się upokorzeniu. Sen był labiryntem, a Poeta stawał się kimś na podobieństwo przewodnika.

może będziesz musiał tłumaczyć przygodnie spotkanym
sobowtórom nieznajomych,
że nic ci nie wiadomo o losach nie narodzonej jeszcze
Michaliny Z., dziewicy kaskaderki, przeszłości nie mogącej znaleźć
swego kształtu,
ani swojego miejsca w naszym życiu, przeszłości – aksolotla
rodzącej samotnie dwanaście stacji drogi krzyżowej
po dwunastej skrobance mózgu,
dwanaście stacji drogi benzynowej Jana Palacha,
dwudziestokilkuletniego chłopca ze środkowej Europy,
twojego rówieśnika
płonącego w ruchomym krematorium
pomocy naniesionej na mapy przyszłych granic
na ostrzach bagnetów,
może spotkasz Rafała Wojaczka, twojego rówieśnika,
dwudziestokilkuletniego chłopca z tego ruchomego kraju
Europy Środkowej
który tysiąc lat temu przyjął chrześcijaństwo z tamtego kraju,
który kilka lat temu zatlił się gorzką iskrą
kolejną: straconego pokolenia,
z której rozgorzał gorzki płomień
stłumiony gazetami maskującymi czołgi,
może spotkasz Rafała Wojaczka,
dwudziestokilkuletniego chłopca, którego nie było, a który mimo to
także wyszedł nagle i dotąd nie powrócił
do Dwunastego Domu własnego ciała
mimo opieki funkcjonariusza jego bezpieczeństwa Wewnętrznego
i Zewnętrznego Wyglądu;
może spotkasz Walentego Pomiana Z.,
który nie jest krewnym nie narodzonej jeszcze Michaliny,
lecz samobójczo zmarłym przyjacielem Cypriana Kamila N.,
emigracyjnego polskiego poety, autora Rzeczy o wolności słowa
zakochanego w pięknej kurwie rosyjskiego wywiadu;
może spotkasz autora Genesis, autora Świata,
(jeżeli szukasz prawdy zamiast zrozumienia)
może spotkasz świętego Tadeusza Borowskiego,
(jeżeli szukasz prawdy zamiast sprawiedliwości)
świętego Andrzeja Bursę,
(jeżeli szukasz prawdy zamiast nadziei)
świętego Marka Hłaskę,
(jeżeli szukasz prawdy zamiast wiary)
których przerosły własne serca
może spotkasz prawdziwego ministra Sprawiedliwości,
ministrów Wiary, Nadziei i Miłości, ministra Rozczarowania,
które nigdy nie zawodzi,
może rozbawionego Soso Dżugaszwili,
który też kiedyś był dzieckiem,
a może Judasza, nieszczęśliwego proroka prowokatorów,
redaktora podziemnego „Głosu Donosiciela”,
którego nikt nie zechciał nawet ukrzyżować,
więc się powiesił na sznurze zajętego telefonu zaufania;
może nie spotkasz nikogo
z partyjnych i bezpartyjnych wierzących i niewierzących,
może spotkasz robotników z Wybrzeży Wszechświata,
z przestrzelonymi językami
ze stygmatami na przestrzelonych czołach,
może nie spotkasz nikogo,
(Podróż pośmiertna [III], 18 III 1972)

A może spotka miłość:

światłe, nieskończone włosy
czesze przed posiwiałym lustrem
jakby bezsennie biegła przez swoje –
cudze ciało całopalące się we śnie,
zabłąkana
w białej zawiei skóry, która ją otacza,
więzi i wyzwala

lustro, odblask nicości, siwe z przerażenia
światło zgasłych gwiazd
jej cudzymi oczami spogląda
i nie przemija chwila, ślepa i jasnowidząca,
kiedy ono jedynie jest: ze ssącej pustki
wyłania się, rośnie
precyzyjnie oszlifowana powierzchnia
szkła
albo metalu
i ona, w rozłące podwójnie umarła,
jakby się bała, że nie zdąży
na ostatni tramwaj

czesze swe włosy
(Podróż pośmiertna [I])

Tak właśnie, przeglądając się w „lustrze siwym z przerażenia”, przyszło nam żyć:

Wiara – uchyla nieba.
Nadzieja – chroni od piekła.

Zostają: miłość i czyściec.
(Zostają)

IV
Miłość i czyściec. Przez to zostaliśmy naznaczeni. Trudno opowiedzieć o tym naznaczeniu, które nosiliśmy z dumą, jak inni rozetki Legii Honorowej. Poznałem Ryszarda Krynickiego gdzieś na początku lat siedemdziesiątych, po Wielkim Szoku, jaki przyniosły poprzednie lata. Było to – pamiętam – w Poznaniu, w mieszkaniu Stanisława Barańczaka. Wznowiłem w trybie eksternistycznym studia i uczyłem się po nowemu myśleć o tym, co wokół. Miałem za sobą relegację z uczelni, półtora roku więzienia, dwa lata pracy w fabryce jako spawacz. Spotykaliśmy się w poznańskim mieszkaniu Ani i Staszka Barańczaków, chodziliśmy po ulicach i knajpach, rozmawiając o polityce i literaturze. O polityce może najwięcej, o literaturze – z pewnością najciekawiej.

Ryszard i Stanisław byli już autorami głośnych wierszy, tomów poetyckich. Teatr Ósmego Dnia przygotował cały spektakl oparty na wierszach Barańczaka. „Odra” opublikowała słynny wiersz Krynickiego Nasz specjalny wysłannik, który był brutalnym skwitowaniem stosunku poety do komunistycznej propagandy komunistycznej rzeczywistości. O tym było już głośno w Polsce. Co różniło tych poetów od wielkiej rzeszy ich rówieśników? Talent? Nie tylko talent. Bunt? Bunt przeciw rzeczywistości jest naturalną i częstą formułą poetyckiego debiutu. Bunt jest często sposobem na zaistnienie na literackim rynku, metodą osiągania znaczącego miejsca.

Krynicki, Barańczak, Zagajewski przeciwnie. Skazywali się stopniowo na ostre cięcia cenzury, a później także te ich pochlastane już przez cenzurę tomy wierszy nie mogły ujrzeć światła dziennego. Poeci zaczęli podpisywać listy protestacyjne przeciw ograniczaniu swobód obywatelskich, przeciw represjom wobec opozycji demokratycznej. Potem zaczęli publikować swoje utwory w prasie podziemnej, co stało się jednym z ważnych źródeł znaczenia tej prasy. Na oficjalnym rynku nie istnieli – wybrali niebyt. Zrezygnowali z oficjalnego uznania, z nagród, z miejsca w TV i na czołówkach prasy literackiej. Poeci – sami tego może nie wiedząc – wypracowywali nowy język rozmowy o rzeczywistości. To dzięki nim nasza generacja – pokolenie ’68 – mogła porozumiewać się własną mową. Przestaliśmy być niewolnikami cudzych słów – zdobywaliśmy odrębność i wolność.

Rysiek mówił niewiele, słuchał uważnie. Staszek podobnie. Ale nad każdym z ich słów ciążył wielki bagaż przemyśleń i intuicji, do których zdolni są tylko poeci. Tylko poeta – myślę – potrafi zajrzeć rzeczywistości pod skórę, w gąszcz zwojów mózgowych, w głąb serca. Poezja – jestem przekonany – jest rodzajem wiedzy tajemnej, a wiersz retortą alchemika i teleskopem.

Krynicki zawsze był poetą metafizycznym, szukającym Boga, bacznie wsłuchanym w głosy z zaświatów. Ale to on właśnie, wiosną 1977, na spotkaniu poetów w Kłodzku, mówił o powinnościach pisarza swojej generacji językiem zadziwiającej – niemal publicystycznej – prostoty; mówił o znaczeniu, „doświadczeń, narzucanych nam przez procesy społeczne i polityczne, mające tak istotny wpływ na nasze indywidualne doświadczenia oraz indywidualną odpowiedzialność, czyli na odpowiedź, której rzeczywistość od nas wymaga”.

Zastanawiał się: „Co zrobiłem, co zrobiliśmy dla ujawnienia prawdy o sobie, o nas, o czasie, w którym przyszło nam żyć?”. Mówił o „sumieniu” i „indywidualnej odpowiedzialności”, o potrzebie podjęcia wyzwania narzuconego przez współczesne procesy społeczne i wydarzenia polityczne. W ten sposób określał odpowiedź, której rzeczywistość od nas wymaga”: „są to – mówił – problemy, których nie może pominąć żaden, świadomy czasów, w których żyje, poeta”.

Szansę widział w mówieniu wprost, a nie jedynie „historiozoficznymi aluzjami i alegoriami”. Zastanawiał się: „być może nasza poezja jest zbyt niecierpliwa, skoro chce natychmiastowej prawdy”. I dorzucał: „Indywidualizm stylowy nowej poezji polega na tym, że wypowiedź poetycka została nasycona realiami teraźniejszości niekiedy do granic wytrzymałości wiersza, a przede wszystkim na tym, że nowa poezja nie chce utożsamiać się ze zniewalającymi mechanizmami rzeczywistości, zarówno z jej mechanizmami »naturalnymi«, językowymi, umownie nazwanymi »językiem gazety«, jak i tymi, które »subtelniej« pozwalają tą rzeczywistością manipulować, aby spreparować jej taki, a nie inny obraz, odpowiadający zapotrzebowaniu społecznemu”.

Interesował go rezultat tych zabiegów: „tak ukształtowany obraz rzeczywistości jest w pewnym sensie grafomański, sformułowany kalekim, zranionym językiem, kształtuje więc tym bardziej okaleczoną świadomość społeczną oraz postawy indywidualne. Młode pokolenie poetów musiało wychowywać się samo, bo jego wychowawcy byli skompromitowani i nie można im było zaufać, chciało odnaleźć się przez próbę zbudowania nowej świadomości, nowej wyobraźni symbolicznej, czy wreszcie – nowej kultury”. Uważał tedy za swą powinność sprzeciw wobec „skażonego języka i zniewolonej świadomości”. I jeszcze motyw moralny. Polemizował z opinią, że „szansę przetrwania mają jedynie ci artyści, którzy w odpowiednim czasie potrafią się odwrócić od rzeczywistości, od jej realiów. Ci, którzy mają odwagę odwrócić się od rzeczywistości w czasie największego zagrożenia godności ludzkiej, kiedy po jakimś czasie znowu odwracają się w jej stronę – mogą zobaczyć, że twarze ich przyjaciół, tych, którzy patrzyli rzeczywistości na palce i w oczy, że te twarze są oplute”.

Świadomość tego, o czym mówił przed blisko 20 laty Krynicki, była wśród nas bardzo żywa. Powtarzam: tak zostaliśmy naznaczeni. Nasz związek z polityką – ważny i przemyślany – nie był wyborem ideologicznym; nie pochodził też z fascynacji władzą czy grą polityczną; nie polegał na wierze w wartość parlamentaryzmu czy gospodarki rynkowej.

Ten wybór miał klarowną genezę etyczną i estetyczną: był niezgodą na obyczaj opluwania ludzi, był odmową uczestniczenia w tym procederze, był solidarnością z oplutymi. Plwocina była gorsza niż pałka. Pluli na ludzi ludzie z łamów gazet; tędy sączyła się nienawiść. I znakiem tamtego czasu był raczej terror plwocin niż terror pałki; żyliśmy w świecie oplutym. Napisał Poeta:

Żałosna gazeto, nie wyleczysz się już z nienawiści,
czy nie lepiej byłoby dla ciebie być psem,
który chociaż służy
to jednak sam potrafi leczyć swoje rany
a jeszcze lepiej lisem, nawet za cenę kalectwa
wyrywającym się z potrzasku;

lecz ty, jeśli już nawet jesteś lisem albo psem,
wolisz zapaść w sen, śpiączkę, postępowy paraliż,
zarażać wścieklizną, toczyć pianę,
dobijać ofiary,
płaszczyć się przed siepaczami

i najgłębiej ukrywać,
wylizywaną w samotności
nie gojącą się nigdy ranę prawdy

jak najwstydliwszą chorobę.
(Nie wyleczysz się już z nienawiści)

Prawdę – z takim wysiłkiem osiągniętą – pielęgnowaliśmy w sercach jak hostię. I spoglądaliśmy w oczy podłemu światu. Cóż konstatowaliśmy? Że „świat jeszcze istnieje”:

nic się nie zmienia
codziennie czekasz na przydział mieszkania
wstajesz świat jeszcze istnieje
wracasz z pracy świat jeszcze istnieje
czytasz w gazecie że Chińczycy odkryli kość
która może zrewolucjonizować naukę
i obalić teorię Darwina
kładziesz się spać zasypiasz
nie słuchając do końca ostatnich wiadomości
śpisz nie śnisz o niczym
wstajesz twoje kości nie rewolucjonizują nauki
jedziesz do pracy ulicą Armii Czerwonej
świat jeszcze istnieje nic się nie zmieniło
po lewej stronie ulicy
zależnej od kierunku w którym się poruszasz
razem z całym krajem
po lewicowej stronie ulicy
po ultralewicowej stronie ulicy
po lewackiej stronie ulicy
po lewitującej stronie ulicy
widzisz hasło najwyższym celem ulicy jest człowiek
po prawej itd. stronie hasło najwyższym celem
niżej nie potrafisz odczytać
niżej spadają krople deszczu samoloty płatki śniegu
nic się nie zmieniło samochody wgniatają w asfalt
tajemniczą literę &
czas płynie w bezruchu jak prąd elektryczny

a twoje dziecko wracając z przedszkola już wie
że najwyższym celem jest

itd.

(Świat jeszcze istnieje)

I tak żyliśmy.

Przechodząc obok podmiejskiego domu
widzę przelotnie przez otwarte okno
starca, jedzącego samotnie
przy jasno oświetlonym stole.

Kto mi dał prawo,
by się zastanawiać
czy on, który teraz łamie i spożywa chleb,

kiedykolwiek musiał się zapierać
przyjaciół lub siebie,
żeby przeżyć,

czy na jego rękach nie ma cudzej krwi,
czy jego twarz
nigdy nie została opluta?
(Przechodząc obok)

I tak chodząc ulicami, obserwując oplutych ludzi, rozwrzeszczane gazety i niewinne płatki śniegu, zaczynaliśmy myśleć o Bogu. Czy wierzysz w Boga? – zapytywał samego siebie niejeden z nas.

Stanisław Barańczak powiada, że Krynicki jest „poetą z gruntu religijnym”. Zastanawiając się nad obecną w tym pisarstwie dialektyką dumy i pokory, zauważa, że „tylko na podłożu religijnym postawa pokory i postawa dumy okazują się wzajemnie niesprzeczne. Motywacją pokory jest wiara: skoro obecność Boga odbija się w rzeczach tego świata, a każdy wiersz jest tego świata cząstkowym przywołaniem, zatem poezja stanowi formę wzywania imienia Boga (i należy ją ograniczać do najniezbędniejszego minimum, aby nie wzywać imienia Bożego nadaremno). Ale motywacją dumy jest także wiara: skoro obecność Boga w świecie nadaje sankcję naszej solidarności z bliźnimi, a solidarność poety wyraża się poprzez słowo – zatem rola poezji, broniącej bezbronnych, jest szczególnie zobowiązująca (i zobowiązuje, między innymi, do czynienia ze słów takiego użytku, aby każdy wiersz stanowił poręczne narzędzie duchowej samoobrony, skondensowaną porcję wiedzy czy wizji, równoważnik hasła na murze, ulotkowego apelu, przysłowia, przekazywanego z ust do ust żartu, ostatniego okrzyku przed egzekucją)”.

Ryszard Krynicki odpowiadał Annie i Stanisławowi Barańczakom: „czasami wierzę”.

powiem prawdę: czasami wierzę
w istnienie tamtego świata, wierzę w zjawy,
wampiry, wysysające mózgi i krew,
zresztą, może bardziej się boję, niż wierzę
(co na jedno wychodzi w naszych czasach: bać się – wierzyć).
Staram się wtedy nie siadać plecami do drzwi,
drzwi żyją własnym życiem, powiem więcej:
stałem się przesądny, już nie mówię głośno o swych marzeniach,
nadziejach, aby ich nie spłoszyć, unikam
wypowiadania słów, które potrafią się zemścić,
wykreślam je ze starych wierszy (zresztą,
nie tylko ja), nie ukrywam jednak,
że niekiedy zapominam o środkach ostrożności,
piję wódkę, kocham kobietę, udaję się w podróż, myślę
telepatycznie, odwracam plecami
do drzwi – które żyją własnym życiem
i prędzej czy później się otworzą,
i prędzej czy później dotknie mnie
ta lodowata ręka, może tylko da mi znak,
a może bez ostrzeżenia zaciśnie się na moim sercu,
powiem prawdę: nie wierzę, aby to była ręka
Osipa Mandelsztama ani Georga Trakla,
ani żadnego innego poety, który, niezależnie od ludzkiej
czy nieludzkiej śmierci, jaka go spotkała,

ciągle jeszcze mówi do nas swoimi żywymi słowami.
(Wierzę)

V
Szukaliśmy żywych słów modlitwy; poszukiwanie było nieodłącznym fragmentem naszego buntu.

Baliśmy się o siebie. Taki był przecież sens pokory:

Modlę się
ubogimi słowami
aby zniknęły głód, kalectwo,
niezawinione choroby i cierpienia;

ale nade wszystko,
o, Wszechmogący Początku,
Który obarczyłeś nas wolnością,
nam samym pozostawiając do rozstrzygnięcia
wszystkie nasze ludzkie i nieludzkie sprawy,

o, Wszechmogący,
Którego Imienia
nie ośmielam się wzywać,

raczej uśmierć mnie,
niż gdybym kiedykolwiek,
w imię jakiejkolwiek wiary
musiał zabijać,

pozbaw mnie mowy,
gdybym kiedykolwiek,
w imię jakiejkolwiek prawdy

chciał się wywyższać.
(Ale nade wszystko)

Baliśmy się kłamstwa, gromu, szaleństwa. Powtarzaliśmy:

Ocal mnie, prowadź, wierna podróży,
od kłamstwa mego i naszej epoki,
Ty mnie strzeż, Aniele i Stróżu,
lecz ty prowadź, Biały Obłoku.

Chroń mnie od gromu, nawałnico,
niepokalana prawdo mnie oświeć.
Nie przeocz mnie, gołębico,
kiedy ześlesz nam znak z wysokości.

przebacz mi, zorzo wieczorna,
nie przebijaj, złego snu włócznio.
Szaleństwem mi nie błogosław,

obudź mnie, jutrznio.
(Ocal mnie, prowadź)

Wiedzieliśmy już: obowiązuje nas dekalog pokory i niezgody; pokory wobec wartości; niezgody wobec opresji. Powtarzaliśmy bezgłośnie, kierując spojrzenie ku niebu:

za żywych umarłych,
za niezrodzonych i nienarodzonych,
za bratobójców i za samobójców,
za niewolników
i za ofiary przemocy,
za wywyższonych i za poniżonych,
za biednych i za ubogich,
za zapomnianych i za tych,
o których nie chcemy pamiętać.

Módlmy się
o ludzką śmierć.

O zniesienie kary śmierci.

Nie módlmy się o zwycięstwo:
módlmy się o wytrwanie.

O Twe ośmielmy się modlić
nad nami czuwanie.

Ciebie prosimy:
bądź,
usłysz nas

i wysłuchaj.
(Módlmy się)

Czy byliśmy religijni? Jak odpowiedzieć na to pytanie dziś, kiedy przymiotnik „katolicki” czy „chrześcijański” staje się emblematem oficjalnego konformizmu, trampoliną do życiowych karier? Czytaliśmy książki o szukaniu Boga, o nienawiści wbrew strachowi, o ofierze i miłosierdziu. Spotykaliśmy ludzi, którzy wierność Chrystusowi brali serio: był w tym nakaz nadziei wbrew rozpaczy oraz pokorna, bez zadufanej pychy i urzędowej buty, rozmowa o transcendencji. A przecież czuliśmy intuicyjnie, że może być także inaczej. „Na pozór bezbronną – zauważył Krynicki w 1971 roku – lecz w swoim czasie zwycięską bronią były różnorodne idee religijne, póki religia, przekroczywszy ramy kultury, nie stała się bronią w rękach manipulatorów, póki nie stała się samą instytucją, wytwarzającą własne mechanizmy zniewalające, mechanizmy gwałtu, terroru i przemocy”. Nasze słowa, nasze lektury, nasze spotkania i nasze modlitwy były pełne powagi i pokory. Czy były przeczuciem tego, co stać się może? Nie wiem. Wiem natomiast, że nie znosiliśmy tej pseudoreligii uświęcającej instynkty stadne. Zauważaliśmy ironicznie:

Jeżeli przyjdzie mi wykrzyczeć:
„Niech żyje Polska!”

– w jakim będę musiał to czynić języku?
(Jeżeli przyjdzie)

Wybraliśmy bunt i protest. Nie miało to wiele wspólnego z rewolucyjną utopią, jak u naszych zachodnich rówieśników. Nie był to bunt w imię doktryny. To był bunt w imię wartości najprostszych; o prawo stawiania pytań najprostszych. Bunt dumy zmieszanej z pokorą. O wolność Polski i o wolność każdego człowieka w Polsce.

płynie przez nasze czasy
i przez nasze wzburzone serca

z pokolenia na pokolenie
zmienia się jego załoga: widma
naszych spraw

z pokolenia na pokolenie
wybucha na nim bunt z powodu zepsutego mięsa
z powodu zatrutych kłamstwem idei

z pokolenia na pokolenie
zepsute mięso jest naszym pokarmem

widma odżywiają się widmami
ciało załogi przemienia się w codzienny chleb
pancernik „Potiomkin” płynie przez nasze czasy

i nasze oślepłe serca
(Pancernik „Potiomkin”)

VI
Nasz patriotyzm. Kochaliśmy nasz kraj i nasz język. Ale była to miłość pełna lęku.

Jesteś moją jedyną ojczyzną.

Jesteś moją jedyną ojczyzną, milczenie,
w którym zawarte są wszystkie
nadaremne słowa;

nieme obłoki,
oddechy, spojrzenia,
gołąb pocztowy z listem
zaginionym bez wieści;
jesteś moją ojczyzną, ciszo,
krzycząca

martwymi językami;
jak pogorzelec,
który wszystko, co płonne, utracił,
jak uciekinier
złapany w pobliżu obozu

choć nie jestem już dzieckiem
ani twoim więźniem
wiem, że nawet na wygnaniu
pozostanę w tobie, mowo,
a ty będziesz we mnie
jak spuchnięty język: serce,
które poty mnie trzyma przy życiu,

póki nie
(Jesteś)

Jak pogorzelec, który wszystko, co płonne, utracił – chroniliśmy pamięć o własnej przeszłości. Pamiętaliśmy te obrazy:

w wilczych dołach podola we wdowich wargach źrenicach rzek
w stojących wodach kurzu nad wyschłymi na kość nad wyrosłymi
spod ziemi drogami
chłopcy zaczajeni w zaroślach powietrza
w bezsennych oczach dziewcząt chłopcy pochowani
już starsi o ojcowską śmierć o kobiety obnażane
na obozowych placach
starsi o wołyń czerwony od krwi wzeszłej na polach jak
plemiona zbóż
przez wsie i zgliszcza chłopcy gnani
w kamiennym bełkocie salw
nadal pędzą na koniach przez pustkowia snów
przez snów dziewczęcych wielojęzyczny krzyk
w zmarzlinę krwi zapadli
chłopcy deszczu
(***)

Czy ktoś ocalał z tamtego piekła?

Jakie to szczęście: dwaj ocaleńcy z Warszawy,
Betar, drohobyckiego getta,
spotykamy się na dworcu centralnym
wzniesionym na popiołach, oddechach i prochach umarłych,
pomordowanych, bezimiennych, zaginionych bez wieści,
i wspominamy milcząc nasze martwe,
zamordowane, bezimienne, zaginione bez wieści sprawy,
nieśmiertelne niebo i martwe pejzaże,
wolność, równość, braterstwo, współczucie,
alfę i omegę dymu płytko pogrzebane w przesiedlonym powietrzu,
strzępy spalonego papieru, widma listów i książek,
unoszące się na prądach wstępujących coraz wyżej i dalej,
przekraczające wszelkie nieludzkie, ruchome i śmiercionośne granice,
cienie spalonych książek, rozsypujące się pod dotknięciem,
upiory naszych starych i nowych, martwych i żywych prześladowców
i wspominamy naszych starych nauczycieli
i żyjące już tylko w naszych sercach dziewczęta
oraz nie milknący stukot ich pantofelków
za widmowymi oknami.
(Jakie to szczęście)

Sprawdzaliśmy dokumenty swojej tożsamości narodowej, własnych dat urodzenia:

urodzonemu w transporcie
przypadło mi miejsce śmierci

kult jednostki
miar
i wag
jednostki wojskowej

paraliż postępowy
postęp paraliżujący

codziennie słucham
ostatnich wiadomości

żyję
na miejscu śmierci
(Akt urodzenia)

Żyć na miejscu śmierci to nie tylko obcować z nią, to również doświadczać jej obecności w kulturze. Jeden z najdziwniejszych wierszy Krynickiego nosi tytuł Biała plama i jest dedykowany pamięci Brunona Jasieńskiego. Ten wiersz został uśmiercony zanim powstał – los Brunona Jasieńskiego – za sprawą Krynickiego – stał się w polskiej tradycji literackiej swoistym znakiem kulturowym – znakiem unicestwienia kultury w obręczy totalitarnego komunizmu. To też był znak naszej tożsamości. Odrzucić tę obręcz, przekroczyć krąg zniewolonego umysłu – to nazwać zagrożenie. Tym zagrożeniem była cenzura. Ta zewnętrzna – symbolizowana przez nożyczki cenzora oraz ta wewnętrzna, obecna w mózgu pisarza, która w samym procesie tworzenia nakazuje eliminować tematy niebezpieczne czy choćby niewygodne.

Zewnętrzna: w komedii Stary mąż
słowo „stary” zastąpić słowem „młody”
a słowo „żółtobrzuszek” słowem „ptaszek”
ponieważ „żółtobrzuszkami” nazywano w salonach
Księstwa Warszawskiego
żołnierzy polskiej piechoty liniowej,
we Śnie nocy letniej skreślić wyrażenie
„ściany mają uszy”,
zabronić wystawienia Syna Judy według powieści
Eli Makower,
bowiem kwestię stosunków polsko-żydowskich
rozstrzyga w duchu większej solidarności Żydów z Polakami,
co jest szkodliwe dla sprawy rosyjskiej
w naszym kraju;

wewnętrzna: pomijać milczeniem;

zewnętrzna: zebrała olbrzymią ilość akt, skonfiskowanych
rękopisów i druków. Można by ją traktować
jako oficjalną historię literatury;

wewnętrzna: nie pozostawia po sobie niczego,

nawet śladów spustoszenia.
(Zewnętrzna, wewnętrzna)

Po latach, w epoce stanu wojennego, Krynicki dorzuci:

Cicho, sza, korniku,

cenzor pisze
o wolności słowa
(Cicho)

I zauważa ze smutkiem:

od kiedy w państwach policyjnych
uchwala się ochronę środowiska naturalnego,
również i los natury
zdaje się być przesądzony.
(Również)

Jak żyć w takim świecie? Jak radzić sobie z pokusami, zagrożeniami, własnym strachem?

Minionej nocy
przyśnił mi się napis w nieznanym języku:
Będąc człowiekiem
masz prawo do błędu –
ale masz prawo tylko do ludzkiego błędu,
ale masz prawo tylko do takiego błędu,
który potrafisz naprawić —
lecz nie masz prawa do błędu nie do naprawienia,
błędu, który zabija
(Minionej nocy)

Jak wytłumaczyć dzisiaj ten stan ducha, który tak precyzyjnie zapisał Ryszard Krynicki? Niezgodzie na totalitarny dyktat towarzyszyła jakaś głucha determinacja; gdzieś w tyle głowy była jasność, którą daje pesymizm. Od nieznośnego patosu uciekaliśmy w ironię. Kiedy w stanie wojennym cynicy wyszydzali odwagę protestujących, odpowiadaliśmy:

Odwaga potaniała?
Nie trzeba zbyt wiele rozumu,
by nie mieć odwagi.
(Odwaga potaniała)

Nie wierzyliśmy w sprawiedliwość dziejową i wyroki historii:

Ocalałym
łatwiej jest nam mówić
wyrokach historii i kaprysach losu.
(O wyrokach historii)

Cedziliśmy przez zęby lapidarne formuły poety.

Bezprawie uwielbia mundury
szaty prawa.
(Uwielbia mundury)

Baliśmy się gromkich patriotycznych wrzasków, nawet kiedy pochodziły od naszych kolegów z podziemnej Solidarności. Mówiliśmy raczej:

„Polsko, Polsko”.
Nic więcej? Dwa słowa
oddzielone przecinkiem
krzywdy i bólu.
(Nic więcej)

Nie chcieliśmy „Polski silnej”:

Biedna, o czym ty marzysz,
o jakiej sile?
Czyżby miały o niej świadczyć więzienia:
w największym z nich nie schronisz się
przed najmniejszym niebezpieczeństwem.
Czyżby miały ci ją zapewnić policja i armia:
przeciwko komu je wyślesz
jeśli nie przeciw sobie?
(O czym ty marzysz?)

Nie interesowała nas gra z władzą ani gra o władzę. Interesowała nas dobroć:

Dobroć jest bezbronna
ale nie bezsilna.

Dobroci nie trzeba siły.
Dobroć sama jest siłą.

Dobroć nie musi zwyciężać: dobroć jest

nieśmiertelna.
(Dobroć jest bezbronna)

Broniliśmy rozumu przeciw sfanatyzowanej głupocie; broniliśmy łaski serca przeciw bezwzględnej nienawiści. Tego serca, które bije w nas: bije na alarm i bije na odlew. Na naszych oczach – po raz kolejny – faszyści zmieniali koszule. Już wiedzieliśmy, czego i kogo mamy się lękać: niewolników, którzy rwą się do władzy. I już wiedzieliśmy, że nie trzeba ich szukać.

Nie trzeba szukać,
sami się znajdują, niewolnicy,
skłonni sprawować władzę,
jaką nad nami

może mieć tylko miłość
śmiertelna choroba.
(Nie trzeba)

Spoglądając na nich i na realny świat przez nich zarządzany, milkliśmy coraz częściej. Obnażyliśmy już ich naturę i ich język. Osiągnęliśmy wyzwolenie od cenzury wewnętrznej i zewnętrznej, pisząc wiersze, opowiadania, eseje w naszych podziemnych pisemkach. Dożyliśmy Sierpnia ’80, kiedy nasze szalone i elitarne prawdy stały się – jak sądziliśmy – własnością milionów ludzi.

Pamiętam ten dzień: uroczystość odsłonięcia Poznańskiego Pomnika Poległych w 1956 roku. Aktorzy wyklętego teatru, Teatru Ósmego Dnia, odczytywali wiersze poetów wyklętych, w tym również Rysia Krynickiego. I naprawdę nie wiedzieliśmy... Było w tym jakieś zadośćuczynienie, które wydawało się zwieńczeniem, ale stało się nowym początkiem. Po kilku miesiącach nadszedł stan wojenny. Wtedy już wiedzieliśmy wszystko – aż do bólu. Znów czytaliśmy ponure nekrologi i odmawialiśmy modlitwę za pomordowanych. Powtarzaliśmy sobie:

Nasi biedni zmarli
patrzą na nas swoimi
pustymi oczami
widzą wszystko, co nas jeszcze spotka –
lecz nawet oni nie mogą nam pomóc
ani nas ostrzec
skoro i wojna, i pokój

niewiele nas nauczyły
(Niewiele)

Nasze credo na czas stanu wojennego było proste jak słowa pacierza:

Mówiąc: – Jak mogę walczyć
o ludzkie prawa
skoro mam żonę i dziecko
sam skazujesz je na karę,
której wymiaru nie znają

nawet oprawcy.
(Mówiąc)

Albo:

Skoro nie może obejść się bez walki,
niech ona sama będzie tak sprawiedliwa

jak prawda, o którą walczymy.
(W tej walce)

Wreszcie:

Choćbyś była, prawdo, tak prosta
jak prawa przyrody,
choćbyś była tak prosta
jak ludzkie sądy i ludzkie wyroki,
komu miałbym cię mówić?
Znają cię bezbronni,
głodujący, bezdomni
śmiertelnie chorzy;
nie chcą znać kłamliwi
ani ci, którzy wolą, by ich okłamywać.
Spróbuję zacząć od siebie:
nie wiem, czy znam prawdę,
wiem, że nie chcę kłamać.
Wiem, że prawda, której szukam
nawet jeśli rani,

nie zabija
(Nie zabija)

A oprawcom mówiliśmy tak:

Choćbyście unicestwili
wszystkie nasze świadectwa,
to nawet nieme słoje drzew,
to nawet nasze nieme kości powiedzą

w jakich żyliśmy czasach.
(Choćbyście unicestwili)

To już był całkiem inny język. Minął czas sporu o słowa. Także czas walki o znaczenie słów. Poeta zrezygnował z polemiki z gazetą. Pozostało tak niewiele: ascetyczne formuły; prosta mowa dekalogu. Zanotował Krynicki:

Sprawiłem zawód, gdy przestałem bawić
grą słów, bezradną mimiką
niewoli.

Słyszałem śmiech żelazny
śmiech z ołowiu. W krtani
rósł skrzep niemoty. Niemy,
słyszałem niemy śmiech,

który już tylko
boli.
(Nie wiersz lecz wyznanie)

Gra słów, „bezradna mimika niewoli” – ta mistrzowska i przenikliwa formuła wiele opowiada o duchowej rzeczywistości tamtego czasu. „Pojedynek z gazetą” miał sens wtedy, gdy ta gazeta realnie była czytana, kształtowała język międzyludzkich porozumień, rzeźbiła kształt wyobrażeń o świecie. Wtedy walka z gazetą była walką o umysły, a symboliczne podpalenie gazety i wykrzyczenie rozpaczliwie: „Prasa kłamie!”, było rodzajem oczyszczenia.
Gazeta była wrogiem —

Mój przyjaciel, o którym tylko tyle wiem,
że jest kimś innym,
kładzie się na łóżku i przykrywa twarz gazetą
odcinając się od świata;
(...)
gazeta przykrywa go jak całun,
całuje jego wargi,
jego wargi
spijają druk,
druk pije jego krew,
gazeta przesiąknięta jego krwią
spada na podłogę
wraca do siebie:
blada jak papier
(Mój przyjaciel odcina się od świata)

Po cóż spierać się z gazetą odartą z wiarygodności, odrzuconą przez ludzi, symbolizującą kłamstwo?

Tę intymną więź kłamstwa z przemocą – powtarzam – pojmowaliśmy doskonale; mieliśmy wyczulone anteny na fałsz: ten cudzy i ten własny. Ten cudzy był przemocą przyozdobioną kłamstwami, ten własny był ucieczką od prawdy w idealizację samego siebie. Wierzyliśmy i powtarzaliśmy:

Który walczyłeś
będziesz zbierać owoce
klęski lub zwycięstwa.
Który byłeś zabity
doczekasz, że morderca
skorzystać zechce z prawa łaski.
Niewinny,
z wyroku sprzedajnego sądu
doczekasz się ułaskawienia.

Który byłeś wyklęty,
pozostaniesz wyklęty.
(Który walczyłeś)

Czy tak? Czy wierzyliśmy, że status wyklętych pozostanie niezmienny? Że nasze piętno okaże się niezmywalne i wiecznotrwałe? Chyba „czasem wierzyliśmy”. Dlatego nie oczekiwaliśmy nagrody. Odrzucaliśmy zemstę i nienawiść, by być lepszymi od naszych oprawców. Także by nasza Polska była lepsza. Chcieliśmy żyć normalnie w normalnym kraju; chcieliśmy być po stronie uczciwości i prawdy – już to było nagrodą dostateczną.

VII
Pewne rzeczy były dla nas absolutnie jasne: nie wolno uczestniczyć w kłamstwie. Mówiliśmy do bliźniego:


Ty, który jak zwykle w pochodzie
defilujesz przed pychą naszych ciemięzców,
lepiej zostań raz w domu: niech
przed zatłoczoną trybuną
przeciągną tylko tłumy powietrza.

Ty, który tak łatwo oddajesz swój głos,
wiedz, że możesz go już nie odzyskać.
Zostań więc lepiej w domu, niechaj ci,
którzy sami się wybierali,
teraz sami na siebie głosują.
(Lepiej zostań w domu)

Masowy bojkot kłamstwa nadawał sens kruchej potrzebie prawdy w każdym z nas. Jednak nie wierzyliśmy nigdy w polityczne absoluty. Wyrażaliśmy nasze sceptyczne wątpliwości, niepokój, pytanie – to czasem wydawało się drogą do prawdy. Baliśmy się reakcji stadnych i poetyki wrzasku, choć uczestniczyliśmy w pochodach protestacyjnych. Mówiliśmy o wolności i ojczyźnie językiem szeptu, pełni lęku przed barbarzyńskim zbydlęceniem, które jest powietrzem naszego stulecia. Dzisiaj zaś, rozglądając się wokół po wyzwolonej od komunizmu Polsce, chodząc ulicami naszych miast z tomikiem Ryszarda Krynickiego w ręku, cóż postrzegamy? Co dzieje się w nas samych, w naszych umysłach i sercach? Euforia? Tryumf? Patos? Czy raczej smutek i lęk?

VIII
To chyba Jan Błoński powiedział, że wiersz Krynickiego jest jak strzał w serce. Często zastanawiam się nad naturą siły tej poezji, tak kruchej przecież i tak bardzo na obronę tego, co kruche, pomyślanej. Poza perfekcją artystyczną, przyczyn szukam w szczególnej perspektywie moralnej Krynickiego. Odczytuję w tych wierszach dziwny i piękny zapis zespolenia etyki heroicznej Conrada z wielką perspektywą metafizyczną. Szukanie i zespolenie rygoryzmu moralnego wobec siebie z chrześcijańskim miłosierdziem wobec innych; chronienia statusu samotności poety wyklętego, ale wciąż solidarnego ze wspólnotą skrzywdzoną i poniżoną.

Powiada Stanisław Barańczak w pięknym eseju o Krynickim, że ta poezja przebyła drogę od nadmiaru do ascezy. Dorzucę do tego: także drogę od snu do przebudzenia, od podróży pośmiertnych do realnego przekraczania bram więziennych, wciąż trwając w dialektyce samotności i solidarności. Sen był nadmiarem; przebudzenie wymusza ascezę. Dla Ryszarda Krynickiego – poety, który towarzyszy naszym czynom i rozmowom od dwudziestu paru lat równie ważna jest decyzja nazwania zarówno zagrożeń zewnętrznych, jak i wewnętrznych. Problem cenzury zewnętrznej i wewnętrznej jest pytaniem o kształt egzystencji. To, co na zewnątrz: widmo opresyjnego Lewiatana. Zwraca się doń poeta, mówiąc:

Jakże się ciebie nie bać, najemniku pychy;
czy ty sam się nie boisz, że jesteś ofiarą
swej lękliwej przemocy
braku wyobraźni przy nadmiarze władzy?

Sam wiesz najlepiej
co czynisz – jak wie ten,
kto pod pretekstem wołania o pomoc
lub niesienia pomocy
podstępnie wkracza do cudzego domu,
by go doszczętnie ograbić
z ostatków nadziei, ufności i wiary.

Tak się bojąc o siebie – czy nie boisz się siebie,
sługo nicości,
która nas doświadcza,
która czyha na nasze najlżejsze potknięcie,
najmniejszą wątpliwość, cień niewiary
w sens naszego świata

choć korzysta z odkryć
ludzkiego umysłu

– o wieki całe cofa człowieczeństwo.
(Sam wiesz najlepiej)

Ale czymże jest człowieczeństwo? Jak ginie? Jak pozostaje? Na to pytanie nie odpowie żaden z „najemników pychy”. Na to pytanie każdy odpowiada sam, spoglądając w mroczne korytarze własnego serca:

jak powstaje, z upadku? upadku
na kolana? osłabłe z lęku czy zgięte
w pokorze? z przerwanego zdania,
które zdaje na łaskę – albo łaskę daje?
z ufnej wiary? z nieufnej wierności?
jak
i przeciw komu,
przeciw czemu powstaje,
przeciw komu wybiega, wiersz? nadzieja?

i strach spełnienia?
(Jak powstaje)

Ufna wiara, nieufna wierność, duma i pokora serca – oto los wyklętego (Poety? Myśliciela? Człowieka?) w naszej epoce. Nie jest to arkadyjski obraz losu człowieczego. To raczej dość pesymistyczny zapis kondycji tego, który nie chce bić czołem i nie chce bić w twarz, by strawestować wiersz Barańczaka. Wszelako tylko tak osiągnąć można prawdę i jasność widzenia. Cóż bowiem może człowiek?

„Czym jest poezja, która nie ocala / narodów ani ludzi?” – pytał Miłosz. A Krynicki odpowiedział:

Czym jest poezja, co ocala?
Jedynie imiona, cienie
ludzi i rzeczy?

Czym więcej być może, jeżeli nie trwożnym
jak bicie śmiertelnego serca,
silniejszym od lęku przed nędzą i śmiercią
głosem

sumienia? którego narody i ludzie,
którego nieludzkie wojny i pogromy
nie potrafią zabić ni

zniweczyć
(Silniejsze od lęku)

Czy to mało, czy dużo?
Przylatuje do nas biały gołąb szeptu. Szepczemy:

Nie krzycz. Nie wołaj. Zaśnij.
Nie módl się nadaremno.
Nie płacz. Nad twoim miastem,
nad miastem ciemność.

Kto ocaleje, kto zginie
wie może mgła poranna.
Kogo dościgną Erynie
– a kogo hańba.

Nie módl się, nie zaklinaj,
nie krzycz przez sen: Napadną.
Za późno. Bije godzina.
Już są, Kasandro.

Już weszli, Kasandro, nie płacz,
nie płacz nawet nade mną.
Nad miastem łuna i rozpacz,
nad nami ciemność.
(Elegia niczyja)


Tekst pochodzi z książki Adama Michnika Wyznania nawróconego dysydenta (Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2003).

Adam Michnik – publicysta, eseista, pisarz, historyk i działacz polityczny. Od 1989 r. redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”. W latach 1968–1989 był jednym z głównych działaczy opozycji demokratycznej, członkiem Komitetu Obrony Robotników i Solidarności, więzionym i represjonowanym jako więzień polityczny.